Ostatnio mieliście okazję poczytać o tym, co możecie zwiedzić na Krecie, gdzie wypocząć i gdzie tanio znaleźć nocleg. Tym razem zapraszam Was na Santorini.
Gdziekolwiek się wybieram zawsze sprawdzam co można dodatkowo zobaczyć, poza danym krajem lub wyspą. W tym przypadku okazało się, że można popłynąć właśnie na moje wymarzone Santorini prosto z Krety.
Czasem płynie się zwykłym statkiem, ale też katamaranem. Katamaran kojarzy się nieco inaczej, w tym przypadku była to raczej łódź, niczym duży speedboat (czyli szybka łódź). Dlaczego nazywają go katamaranem, sama do dziś się zastanawiam.
Statkiem płynie się około 6 godzin, katamaranem natomiast 4 godziny.
Padło na drugi wybór.
Wstaliśmy wcześnie rano i o wschodzie Słońca wypłynęliśmy. W środku część osób mogła usiąść przy oknie, innym pozostały miejsca daleko od nich. Z racji długiego rejsu chętni mogli kupić napoje i posiłki.
Z zewnątrz ławeczek było parę i ostatnią godzinę właściwie tam spędziłam. Wiedziałam jaki będzie niesamowity widok Santorini od strony morza. Wyglądając zza barierki nieźle mnie wywiało, ale było warto.
Wpływaliśmy właściwie do kaldery dawnego wulkanu. Widok zapierał dech. Wysokie klify, na których wznosiły się białe miasta. Nie każdy wie, że Santorini to część kaldery wygasłego wulkanu zatopionego wodami morza dawno temu. A to był dopiero początek.
Zacumowaliśmy przy niepozornej przystani, a na miejscu czekał na wszystkich szereg autobusów. W zależności do jakiej grupy językowej należałeś, do takiego autokaru wsiadałeś.
Wjechaliśmy serpentyną do góry i jechaliśmy poprzez pomniejsze miejscowości. Zwróciłam uwagę na liczne kościółki niedaleko domostw.
Tak się składa, że właściciele danego terenu, stawiając kościół nie musieli płacić podatków. Czy trwa to do dziś, trudno mi powiedzieć. Niemniej to dość ciekawe zjawisko.
Kiedy tak jechaliśmy dało się zauważyć, że druga część wyspy ma łagodniejszy spad do morza i jest raczej mało zaludnione. My wybieraliśmy się do dwóch najważniejszych i znanych na całym świecie miast.
Chętni mogli skrócić pobyt w stolicy wyspy i podjechać na czarna plażę. Miałam ciężki orzech do zgryzienia i stwierdziłam, że z plażowania nie skorzystam. Mieliśmy jeden dzień, więc trzeba było z czegoś zrezygnować.
OIA
Naszym pierwszym przystankiem była Oia. Nazwa wywodzi się od odgłosów osłów. O dziwno, tam na żadnego na ulicy nie trafiłam.
Wysiedliśmy i po drodze zakupiłyśmy u lokalnego winiarza przepyszne wino. Potem próbowaliśmy tego słynnego, które dostępne jest tylko na wyspie. Cóż smakowo mi nie przypadło do gustu.
Parę minut później wybałuszyłam oczy i powiedziałam na głos "woo, mogę tu zamieszać". Widok, nieporównywalny z żadnym innym. Cudowny koloryt nieba, białe domki opadające ku klifowi.
Nie widać tego na pierwszy rzut oka, ale część każdego z domków wdziera się w skałę. Przez, co mieszkańcy poniekąd mieszkają w jaskiniach.
Kolor biały ma odciągać Słońce, co jest bardzo logiczne. Elementy modraku miały bodajże odciągać owady. Jeśli źle kojarzę to mnie poprawcie.
Można iść w dwóch kierunkach. Najpierw poszłyśmy na lewo, gdzie mniej ludzi chodziło. Był tam kościółek, ale moją uwagę zwróciła młoda para. Santorini w końcu słynie z sesji ślubnych na tle tych pięknych domków z widokiem na kalderę.
Potem poszłyśmy na prawo, gdzie idzie się wąską uliczką. Nie brakuje modrakowych drzwi i kwiatów bugenwilli. Gdziekolwiek, by się spojrzało krajobrazy były na wagę złota.
Okazało się, że nie każdy domek jest biały, pojawiały się elementy też takie w kolorze żółtym, a nawet blado różowym. Podobno zaczyna się odchodzić od bieli i modraku. Mam tylko nadzieję, że z racji atrakcyjności tego miasta, czy stolicy nie pójdą z tym zbyt daleko.
THIRA
Potem autokar zabrał nas do stolicy wyspy do Thiry. Pomimo, że też mamy biały domki, miasto jednak nie jest identyczne. Do miasta dotarłyśmy od strony mniejszej miejscowości, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć panoramę miasta.
Oczywiście zachwytów kolejnych nie brakowało z mojej strony. Szliśmy sobie spacerkiem z 20-30 minut.
Trzeba było nieco uważać, ponieważ brukowane uliczki były o dziwo nieco śliskie. Chyba, że to moje sandały miały taką podeszwę. Nie wiem.
Na miejscu poszłyśmy na pyszny obiad z widokiem na klif i zatokę. Zamówiłam tzw. small fish. Byłam pewna, że po prostu dostanę małą rybę, a tymczasem były to sardynki. Trochę obawiałam się ości, ale rybki były doskonale zrobione i mogłam je bez problemu zjeść. Znajduje się tuż przy przystanku osłów i nazywa się Volcano Blue Tavern. Polecam.
Powiem Wam, że pierwszy raz widziałam takie wielkie osły. Bliżej im było do koni. Normalnie szok. Turyście za odpowiednia opłatą mogli się na nich przejechać, ja nie miałam wcale na to ochoty.
Spacer kontynuowałyśmy pieszo.
Nie brakowało licznych sklepików dla turystów z pamiątkami. W końcu poza sezonem wyspa pustoszeje, a mieszkańcy żyją z tego, co zarobili jeszcze w sezonie. Możecie kupić ceramikę, co kosztuje sporo, ale też ubrania albo jak ja pocztówki, magnesy i malowane obrazki.
Wybrany obrazek do dziś zdobi mój pokój i rozchmurza najbardziej ponury dzień. Nie był może najtańszym zakupem, bo kosztował na nasze około 40 zł, ale był warty tej ceny.
Głównym punktem Thiry jest grecki kościół z charakterystycznymi tzw. sukiennicami, do którego możecie zajrzeć bez zbędnej opłaty.
Całe miasto równie urokliwe, co Oia.
Każdy kojarzy Santorini z zachwycającym zachodem Słońca. Nie było mi dane jego podziwianie, ale co się odwlecze to nie uciecze, jak to się mówi.
Tuż przed zachodem nasz statek odpływał.
Na koniec zafundowali nam zabawę z muzyką i tańcami. Nawet pracownicy podrygiwali. Takie miłe zakończenie dnia.
Jeśli macie wątpliwości, czy opłaca się popłynąć tam na jeden dzień, to wierzcie mi warto. Widoki wspaniałe, jak zresztą widzieliście na zdjęciach. Jest to jedno z ulubionych i najpiękniejszych miejsc, jakie widziałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz