Po dotarciu tam nie obyło się bez przygód i to dość ryzykownych. Szczęście, że teraz przybiera to postać opowiastki z podróży.
Zaczęło się właściwie od tego, że nasz tzw. host z Couchsurfingu w opisie swego miejsca zamieszkania zamieścił informacje, że z jego okien widać jedną z głównych atrakcji miasta. Pierwsza myśl super mieszka w centrum miejscowości, do wszystkiego będziemy miały blisko. Jakże się myliłyśmy, ale o tym dowiecie się w dalszej części posta. Pora najpierw zapoznać się nieco bliżej z jedną z głównych atrakcji miasta, do czego Was gorąco zachęcam.
DOJAZD
Aby trafić do Sintry najłatwiej było dojechać do Lizbony, z której jest dość blisko i tam podjechać lokalnym pociągiem. Czas nas nieco gonił z racji dość późnego wyjazdu autobusem z Leiry, gdzie nie udało się złapać autostopu. Do Lizbony trafiłyśmy w godzinach bardziej południowych. Do tego trzeba było doliczyć ok. 40 min jazdy pociągiem ze stacji Rossio (za nieco ponad 2 euro) do miejsca przeznaczenia.
Było dość nerwowo, bo jeszcze na ten dzień miałyśmy zaplanowane zwiedzanie Pałacu Pena; a i walizki podróżne trzeba było ulokować na ten czas w Informacji turystycznej mającej swoje godziny otwarcia. Jako, że pałac znajduje się na najwyższym wzniesieniu gór Serra de Sintra miałyśmy co dreptać. Owszem kursują jeszcze specjalne autobusy, ale z powodu oszczędności postanowiłyśmy iść pieszo.
I tak szłyśmy i szłyśmy, ledwo bo ledwo i w 3/4 drogi wystawiłyśmy kciuki. Z początku każde auto tylko przejeżdżało, aż w końcu jedno przystanęło. W taki o to sposób znalazłyśmy się w aucie dwóch Hiszpanek, które kierowały się do drugiej atrakcji Sintry, czyli zamku Maurów znajdującego się na tej samej górze w niższym jej odcinku. Z dołu wyglądało na to, że zamek był jeszcze wyżej, ale to tylko złudzenie.
PAŁAC PENA
Pałac Pena zwiedziłyśmy ze spokojem, ale w jego obrębie był również piękny park. Na spokojny spacer po parku nie miałyśmy już tyle czasu, bo nasze bagaże musiałyśmy jeszcze zdążyć odebrać.
Sam pałac był częściowo restaurowany, co psuło nieco wrażenia widokowe. W każdym razie parę słów warto o nim wspomnieć.
Jest to jedna z największych atrakcji Portugalii. Inspirowany był zamkami bawarskimi. Widoczne są także wpływy manuelińskie.
Przed wyjazdem znalazłam informację o zakazie robienia zdjęć wewnątrz, jednak my robiłyśmy je otwarcie i nikt nie zwrócił nam uwagi.
Widok z Pałacu był wspaniały i odprężający. Widać nawet Zamek Maurów. Wchodząc na jego plac w bramie u góry witał nas wyrzeźbiony stwór morski pilnujący łuku Trytona.
Palacio de Pena wybudowano w XIX wieku na miejscu po Klasztorze Hieronimitów. Gdzieś nawet można dopatrzeć się pewnych po klasztorze pozostałości takich, jak Kaplica.
Powstanie go nacechowane jest pewną dozą romantyzmu, gdyż możemy go dziś podziwiać dzięki miłości króla Ferdynanda do Marii II. Rozpoczynając jego budowę dla swej wybranki, a potem nadzorując jego dalsze powstawanie.
PARK PENA
Kiedy już przejdziemy po terenach pałacowych udajemy się właśnie na spacer po Parku Pena. W jego obrębie znajdziecie wodospady, stawy, czarne łabędzie, które widziałam po raz pierwszy, pomnik żołnierza, Dolinę Jezior, Templo das Colunas, ulubione miejsca Marii II. Rzecz jasna wszystkiego nie udało nam się zobaczyć, ale i tak byłam zachwycona.
W takim otoczeniu można odpocząć. Cena zwiedzania tego miejsca to ok. 14 euro (cena z 2014r.).
KCIUKI PO RAZ KOLEJNY
Po zwiedzaniu czekał nas spacer w dół do centrum Sintry. Zmęczone postanowiłyśmy znów wyciągnąć nasze kciuki i złapać podwózkę. Poszło nam dość szybko, choć były pewne obawy, kiedy w aucie widziałyśmy trzech facetów w ubiorach roboczych. Na szczęście okazali się bardzo sympatyczni.
W ten oto sposób dotarłyśmy po bagaże na czas. Udałyśmy się na posiłek i czas przyszedł na udanie się do domu naszego hosta i w tym momencie zaczyna się nasza opowiastka z wyjazdu, o której pisałam na samym początku.
CHWILE STRACHU
Miałyśmy wydrukowaną mapkę, gdzie widniała ulica wskazana przez naszego gospodarza. Nie wnikając w szczegóły wyszukiwarki, mapkę wydrukowałam. Idziemy, idziemy, robi się powoli co raz ciemniej po drodze pytamy o drogę, aż docieramy w pobliże domniemanego adresu. Na ulicach prawie, że pusto i robi się trochę niebezpiecznie. Przy najbliższym sklepiku postanawiamy znów podpytać.
W tym momencie parkuje samochód i kobieta podejmuje z nami rozmowę. Postanawiają nam pomóc. Tuż obok trafiamy na nazwę ulicy, ale jedno ale. Kobieta dzwoni do naszego gospodarza, który jej dałyśmy. On mówi, że podeśle koleżankę i czekamy i nic. Znów dzwoni.
Bierze moją mapkę do ręki i co się okazuje, że ta sama ulica jest jeszcze w innym miejscu i w dodatku Sintra to nie tylko nazwa miasta, ale i całej nazwijmy to gminy. Nasz gospodarz owszem mieszkał na ulicy o tej nazwie, ale w innej miejscowości nieopodal miasta Sintry.
Małżeństwo podwozi nas do miejsca przeznaczenie, do którego w życiu nie dotarłybyśmy o własnych nogach. Po drodze mamy z panią pogadankę o ryzyku, jakiego się podjęłyśmy. Powiedziała, że nawet wsiadając do ich samochodu i wkładając bagaże do ich bagażnika mogłyśmy dużo ryzykować.
Coś w tym jest, często człowiek nie zdaje sobie sprawy z ryzyka. Zwłaszcza widząc kobietę ma się większą dozę zaufania, co może okazać się pozorne. Na szczęście w naszym przypadku skończyło się wszystko dobrze. Mam też nauczkę na przyszłość, aby w Google Maps wpisywać cały adres a nie tylko nazwę ulicy.
Drugi dzień był znacznie spokojniejszy i już nie obarczone bagażem mogłyśmy udać się na zwiedzanie innego miejsca w Sintrze. Jak wyglądał nasz kolejny dzień zapraszam w kolejnym wpisie z cyklu o Portugalii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz